Artykuły

Moje pierwsze wyjazdy na diecie bezglutenowej

Giżycko

Giżycko
Tak było dawniej…

Zanim dowiedziałam się o tym, że mój organizm całkowicie nie toleruje glutenu (a także kiepsko sobie radzi z nabiałem), jadłam wszystko, na co miałam ochotę i tym samym nie miałam żadnych ograniczeń w diecie.

Większość urlopów spędzaliśmy nad morzem albo na terenie naszego województwa, kwaterując się w hotelach i nieco rzadziej w nadmorskich apartamentach. Podstawą w przypadku hoteli był basen, najlepiej z osobnym brodzikiem dla dzieci, atrakcjami dla maluchów, strefą saun i SPA. Co prawda wyjeżdżając z dziećmi musieliśmy wyjątkowo dobrze organizować sobie czas, aby skorzystać np. ze SPA, ale praktycznie za każdym razem udawało się umówić na masaż albo inny zabieg. Wyjeżdżając nad morze zazwyczaj decydowaliśmy się na apartament, ponieważ obiady i tak jedliśmy każdego dnia w innej restauracji decydując spontanicznie, w które rejony się kierujemy. W samym apartamencie jedliśmy jedynie śniadania i kolacje, które mogliśmy przygotować w aneksie kuchennym.

Podsumowując, dość luksusowe warunki, prawda? 😉 Ciężko z takich z dnia na dzień rezygnować.

A tak jest teraz…

2 lata temu udało się ustalić, że dość problematyczna jest dla mnie laktoza. Nie wpływało to jeszcze na ograniczenie wyboru hoteli, w których przebywaliśmy, bo wydawało się, że wystarczy wybrać z menu odpowiednie danie albo poprosić o to, aby nie zabielać zupy. Już wtedy zdarzały się wpadki. W jednym z hoteli kelnerka przekazała szefowi kuchni informację o tym, że zupełnie nie toleruję laktozy, ale ten stwierdził, że wie lepiej i że tak mała ilość śmietany dodanej do sosu nikomu nie zaszkodzi. No cóż… zaszkodziła. Problem w tym, że dopiero w trakcie jedzenia zorientowałam się o dodaniu tej „tak małej ilości” śmietany i zaczęłam drążyć temat. Po mojej skardze oberwało się jednak kelnerce, która (zdaniem menedżerki restauracji) nie powinna była przekazywać mi tego, co powiedział szef kuchni.

Na wiosnę zeszłego roku wyszedł u mnie temat celiakii. No, to już konkret. Temat wyjazdów pozamiatany, bo nad morzem nie było ani jednego hotelu czy pensjonatu z „Menu bez glutenu„, a na dalsze wycieczki jeszcze obawialiśmy się jeździć ze względu na wiek dzieci i to, że mogłyby słabo znieść podróż. Zaczęłam rozglądać się za jakimkolwiek ośrodkiem na terenie woj. warmińsko-mazurskiego wychodząc z założenia, że „Jak się nie ma co się lubi, to się lubi to co się ma” i do wyboru były zaledwie 2: Uroczysko Deresze i Gościniec Bocianowo. Deresze były tuż obok Olsztyna, w którym mieszkamy, więc nie było zbytnio sensu jechać tak blisko. W Bocianowie na tyle zauroczyły mnie zdjęcia alpak 😉 i wywiad z Panią Kornelią zamieszczony w magazynie „Bez glutenu”, że w pierwszej kolejności właśnie tam planowaliśmy się wybrać. Było już jednak za późno i wszystkie terminy były zajęte, dlatego odłożyliśmy wyjazd na 2018 r.

W międzyczasie były jednak zeszłoroczne wakacje i jak tu nigdzie nie wyjechać? Starsza córcia dopytywała, kiedy kolejny urlop, mając na myśli oczywiście hotel z basenem i bawialnią, a jeszcze lepiej z dodatkowymi animacjami dla dzieci ;> Bardzo długo rozmyślaliśmy z mężem nad tym, jak uniknąć całkowitej rewolucji w temacie wyjazdów. Czułam się przybita tym, że przez moją dietę nie możemy funkcjonować tak, jak dotychczas. I tak już musieliśmy zrezygnować z obiadów w ulubionej restauracji, do której chodziliśmy praktycznie w każdy piątek przed odebraniem dzieci. Nie było już mowy o tym, żebyśmy się źle zorganizowali z codziennym wyżywieniem i mogli na szybko coś zamówić albo pojechać na obiad na miasto, chociaż temat jedzenia na mieście po kilku miesiącach się w pewnym stopniu rozwiązał (1 restauracja).

Rozwiązanie awaryjne – apartament z aneksem kuchennym + własne jedzenie

Rozwiązaniem było kwaterowanie się w apartamentach z aneksem kuchennym i przygotowanie obiadu na kilka dni, który robiliśmy wieczorem w dniu poprzedzającym wyjazd. Dodatkowo w osobną torbę pakowałam całe suche wyżywienie, tj. pieczywo, makarony, płatki owsiane bezglutenowe, a mleka roślinne, masło wegańskie i wędliny trafiały do lodówki turystycznej (świetne rozwiązanie 😉 ) Wychodząc na miasto miałam przy sobie gotową kanapkę lub przekąski (czasem owoce, czasem batoniki musli lub orzechy), więc pozostali mogli jeść w dowolnym miejscu. Na szczęście okazało się, że w Gdyni jest Atelier Smaku – aktualnie jest to bistro połączone z delikatesami, a wtedy był sam food truck, więc zazwyczaj w dniu wyjazdu, kiedy już nie miałam przygotowanego wcześniej obiadu, kupowaliśmy tam kilka pakowanych dań i jedno jadłam, a resztę zawoziłam do domu. Dodam, że mają tam wyłącznie certyfikowane dania bezglutenowe i na dodatek w pełni wegańskie. To, że wegańskie, było dla mnie o tyle dobre, że nie musiałam czytać etykiet w poszukiwaniu laktozy, której miałam unikać, bo wszystko było robione na bazie mlek, a raczej napojów roślinnych.

Food Truck Atelier Smaku w Gdyni

[fot. z 2017 r.: starsza córcia wcinająca ze smakiem kokosankę z Food Trucka Atelier Smaku,

a po drugiej stronie obiektywu ja wybierająca, co kupić 🙂 ]

No, to był dopiero luksus, móc wyciągnąć gotowe danie z lodówki, podgrzać i zjeść, zamiast siedzieć i dzień w dzień samodzielnie pichcić 🙂 W szczególności posmakował mi bigos, który zamówiłam także na Boże Narodzenie w zeszłym roku, a także gnocchi w sosie serowym. Naleśniki natomiast do mnie nie przemawiały, ponieważ niespecjalnie lubię smak gryki za wyjątkiem dosłownie kilku dań. Ale na recenzję Atelier Smaku przyjdzie czas nieco później 😀

Wyjazdy nad morze z pobytem w apartamentach pozostały więc stałym elementem naszego corocznego planu, a czasem jedziemy tam kilka razy do roku. Zazwyczaj robimy sobie częste krótkie urlopy zamiast 1-2 dłuższych, dlatego jak tylko zaczyna się robić ciepło, robimy sobie długie weekendy, a w trakcie wakacji wyjeżdżamy na 3-4 doby.

Pierwszy bezglutenowy urlop w certyfikowanym miejscu

Jak już wspomniałam, do Gościńca Bocianowo (wpisany do programu „Menu bez glutenu”) pojechaliśmy dopiero na wiosnę tego roku. Alpaki, na które tak czekałam, były bardzo przyjaźnie nastawione do ludzi. Czasem podjadały nasze spodnie 😀

Alpaki w Gościńcu Bocianowo

[fot. alpaki w Gościńcu Bocianowo, a obok fragment młodszego synka 🙂 ]

Na miejscu mieliśmy zapewnione śniadanie i obiadokolację z deserem, i wszystkie posiłki były przepyszne. Jedzeniem zachwycałam się zarówno ja, jak i glutenowy mąż 😉 Cała obsługa kuchni była bardzo świadoma ograniczeń w diecie, więc od razu informowano mnie np. o rodzaju zastosowanego mleka w posiłku, a ja zupełnie o nic nie musiałam się obawiać.

Wyjątkowo smakowała mi „owsianka na bogatoserwowana na śniadanie. Chlebek był smaczny i to właśnie jeden z nielicznych wyjątków, jeśli chodzi o produkty z kaszy gryczanej – oczywiście był podawany na osobnej tacce, niż ten zwykły. Ostatniego dnia dostaliśmy na deser m.in. placuszki drożdżowe z jabłkiem, jeśli dobrze pamiętam. Obłędnie smaczne były tartaletki z oblanymi miodem ziarnami i żałuję, że nie zapisałam przepisu, bo jadłabym je dzień w dzień aż do znudzenia 🙂 Zdarzało się, że dzieci wybrzydzały (taka ich natura, bo są przyzwyczajone do swoich smaków) i wtedy Panie przygotowały np. jajka na miękko, które dzieci bardzo lubiły. Jajeczka oczywiście z wolnego wybiegu i generalnie wszystkie produkty były wysokiej jakości. Właścicielka prowadzi też catering w Warszawie, więc biorąc pod uwagę to, jak smacznie mogłam się najeść w Gościńcu myślę, że warto wypróbować jej ofertę cateringową, z którą można się zapoznać na stronie macrobiosbar.pl

Jeśli chodzi o atrakcje dla dzieci w Gościńcu Bocianowo, to tak naprawdę w tym okresie nie byli jakoś specjalnie dobrze przygotowani na przyjazd najmłodszych, ponieważ nie zdążyli przygotować piaskownicy – to pewne miejsce zabaw młodszego synka. Dla córci z kolei idealna byłaby huśtawka, więc myślę, że te 2 elementy zabaw dla najmłodszych powinny się tam znaleźć tym bardziej, że miejsca mają całkiem sporo. Jest natomiast trampolina, chociaż dla nas, rodziców to niekoniecznie dobre rozwiązanie, bo trzeba było pilnować przynajmniej młodszego synka. Tak naprawdę większość czasu i tak spędziliśmy w okolicach, bo byliśmy m.in. w Mazurolandi, Giżycku (wybraliśmy się nawet na krótki rejs), wiosce Indian i innych miejscach ciekawych dla dzieci.

Poranki w Gościńcu spędzałam na tarasie przykryta kocykiem (do momentu, aż zdążyło się ocieplić) i z dobrą książką 🙂 Żałowałam, że nie miałam ze sobą sprzętu do obserwacji nieba, bo późnym wieczorem była dobra widoczność.

Pierwszy wyjazd do „zwykłego” hotelu

W tym roku obchodziliśmy 10-tą rocznicę ślubu i po raz pierwszy od pojawienia się dzieci, wyjechaliśmy tylko we dwójkę na 1 dzień. Już dawniej dzwoniłam do różnych hoteli dopytywać się o to, czy będą mogli przygotować dla mnie posiłki bezglutenowe, zwracając oczywiście uwagę na te nieszczęsne śladowe ilości. Niestety rozmowy wyglądały bardzo różnie. W Hotelu Gołębiewskim zapewniali o tym, że systematycznie mają bezglutenowych gości i mają nawet bezglutenowy chleb, tyle że trzeba o niego poprosić obsługę, ponieważ nie jest wystawiony wraz z innymi daniami (i dobrze, bo wtedy szybko spadłyby na niego okruszki glutenu). W Osadzie Karbówko mówiono tylko, że „nie powinno” być z tym problemu, ale to zdecydowanie za mało, aby zdecydować się na wyjazd z pełnym wyżywieniem, chociaż jedzenie mają tam smaczne i ciekawe, bo jest głównie dziczyzna. Na 1-dniowy pobyt najbardziej kusił mnie jednak Hotel Krasicki, w którym już byliśmy i do którego jechało się w miarę krótko, i to właśnie do niego się wybraliśmy.

To był wyjazd z pewnego rodzaju wpadką, która ostatecznie wyszła mi na dobre, do czego za chwilę dojdę. Kontaktując się przed opłaceniem rezerwacji w sprawie mojego wyżywienia zapewniono mnie o tym, że otrzymam bezglutenowe pieczywo i obiadokolację. Pierwszego dnia dojechaliśmy na obiad i zaczęłam od sprawdzenia dań podanych w ramach szwedzkiego bufetu. Zapytałam obsługi o bezpieczne dla mnie dania i okazało się, że mogę zjeść jedną z zup (byłam tym pozytywnie zaskoczona), a drugie danie przygotują mi osobno i była to ryba gotowana na parze. Pamiętam, że nawet zdecydowałam się na dokładkę zupy. Po obiedzie patrzyłam, jak mąż zajada się deserami, a sama mogłam poczęstować się owocami. Pozostałych dań (również tych jedzonych za „glutenowych czasów”) nie oceniłabym wybitnie dobrze, a przypominam, że to nie była moja pierwsza wizyta w Hotelu Krasickim. Jak dla mnie kuchnia w tym hotelu jest po prostu średnia i o której godzinie bym nie przyszła, zazwyczaj miałam wrażenie, że posiłki już swoje odleżały, łącznie z warzywami i owocami. Najważniejsze jednak, że z obiadu wyszłam najedzona, a pozostałe atrakcje i tak już mieliśmy sprawdzone (basen, SPA i wyjątkowo ciekawy wystrój), więc wiedzieliśmy, że pobyt się uda. Nawet wieczorem mogliśmy sobie podrinkować – ja wybrałam mój ulubiony drink w postaci Campari z sokiem pomarańczowym. Świętowanie 10-rocznicy ślubu w Krasickim mimo wszystko zapamiętam bardzo dobrze tym bardziej, że nie wiedziałam, że zaledwie doba pozwoli mi się tak mocno zregenerować przede wszystkim psychicznie, a nie ukrywam, że codzienna lista obowiązków nierzadko mnie przytłacza. Powinniśmy robić takie wyjazdy raz na pół roku 😉

Kolejny dzień nie był jednak tak udany pod względem wyżywienia. Na śniadanie poprosiłam o bezglutenowe pieczywo, jednak okazało się, że poprzedniego dnia też mieli bezglutenowego gościa, więc do czasu mojego śniadania już nic nie zostało. Pani dodała, że kucharz nie zdążył jeszcze upiec kolejnego chleba… i tu nagle zapaliła się lampka. Myślę sobie: Upiec? To znaczy, że nie jest to certyfikowane pieczywo ze sklepu?? Jeśli ten wpis czyta osoba, która nie ma celiakii, to doprecyzuję, że nie ma szans na upieczenie w pełni bezglutenowego chleba w glutenowej kuchni. Tyle już było wpadek producentów tzw. bezglutenowego pieczywa, ale nie tego z certyfikatem Stowarzyszenia Osób Chorych na Celiakię i na Diecie Bezglutenowej, tylko z innymi, podobnymi znaczkami, a tu nagle kucharz w restauracji miałby wiedzieć, jak bezpiecznie przygotować taki chleb. Celiacy absolutnie nie mogą ryzykować zatruciem spożywając niepewne produkty mączne. Cóż mogłam zrobić? Rozejrzałam się po serwowanych tego dnia daniach i poprosiłam o sprawdzenie, czy płatki kukurydziane to Corn Flakes’y czy może płatki z innej firmy. Okazało się, że wszystkie rodzaje dostępnych płatków miały ostrzeżenie o śladowych ilościach glutenu. Czyli nici z zupy mlecznej.

Tego dnia uratowało mnie tylko to, że miałam ze sobą własny chleb, który planowałam zjeść tuż przed wyjazdem z hotelu. Nie mogłam jednak zjeść kanapek z żadnym smarowidłem (miód czy dżem), bo przecież już ktoś mógł je nakładać na zwykły chleb czy bułkę. O wędliny nawet nie było sensu pytać, bo jaka jest szansa, że to będą akurat te z Balcerzaka czy Kaminiarza? Ser żółty? No cóż… przy moich problemach z laktozą :/ Na szczęście miałam przy sobie odpowiednie tabletki, dzięki którym skusiłam się jednak na kanapki z serem i stwierdziłam, że zaszaleję i dorzucę do tego twarożek. Oh, jak cudownie po tak długiej przerwie smakował zwykły twaróg wiejski. Niestety z czasem wszystko zaczęło wskazywać na to, że do nietolerancji laktozy dołączyła alergia na białko mleka krowiego, więc takie wyskoki i tak kończą się reakcją skórną.

Czemu na początku napisałam, że ta wpadka wyszła mi na dobre? Bo wyluzowałam! Po tym wyjeździe stwierdziłam, że gdzie bym nie pojechała, tam zjem:

  • na śniadanie: jajka w formie jajecznicy (aczkolwiek tu muszę pamiętać o tym, że jest smażona na maśle) albo jaja na twardo (ale bez majonezu, bo ten też musi mieć certyfikat), własny chleb z warzywami i ewentualnie z własnym serem wegańskim, owoce po śniadaniu;
  • na obiad/obiadokolację: mięso lub ryba gotowane na parze, a do tego ziemniaki z wody lub ryż, do tego dowolne warzywa, czyli to, co mają w każdej hotelowej restauracji. Do tego na deser oczywiście spora porcja owoców.

Po tej nauczce w końcu z powrotem miałam pełen wybór hoteli, aczkolwiek wszędzie i tak dopytywałam o to, czy nie będzie problemu z moją dietą. Teraz wiedziałam już, żeby nie tylko pytać o dostępność chleba bezglutenowego, ale także doprecyzować, że mogę jeść tylko ten dostępny w sklepach chleb z certyfikatem. Myślę, że i tak zawsze warto zabrać ze sobą awaryjne opakowanie pewnego chleba.

Drugi wyjazd do „zwykłego” hotelu

To akurat wyjazd sierpniowy i tym razem wybraliśmy Hotel Faltom w Rumi. Jego oferta wydawała się być idealna dla rodzin tym bardziej, że skorzystaliśmy z „pakietu rodzinnego” i to jest hotel, do którego na pewno jeszcze wrócimy.

Mimo że miałam wyluzować, nie opuściło mnie uczucie niezręczności w temacie dopytywania o skład posiłków serwowanych w ramach bufetu szwedzkiego, więc na pierwszą obiadokolację szłam lekko zestresowana, jak zwykle 😉 Rozejrzałam się po dostępnych daniach i zaczepiłam kucharza mówiąc, że ze względu na celiakię jestem na restrykcyjnej diecie bezglutenowej i nie mogę spożywać produktów zawierających nawet śladowe ilości glutenu. Od razu skojarzył, że to ja jestem tym (jedynym tego dnia) gościem bezglutenowym i zaproponował zestaw zupy krem z pomidorów i drugiego dania. Powiedziałam, że wystarczy jedno z tych dań, ale odpowiedział z uśmiechem „Nie nie, przygotujemy cały zestaw 🙂„. Przy kolejnych posiłkach już na wejściu informowano mnie, co dla mnie mają albo co proponują do wyboru, a przed śniadaniem poprosiłam tylko o sprawdzenie, z jakiej firmy mają chleb i Pani nawet przyniosła mi nieotwarte jeszcze opakowanie chlebka z certyfikatem. Akurat w temacie pieczywa jestem strasznie wybredna (lubię tylko te ciemne z Putki i niektóre rodzaje pieczywa od Schara), ale to nie był czas na wybrzydzanie 🙂 Cieszyłam się, że hotel mógł w 100% spełnić moje potrzeby w zakresie wyżywienia, a ja nie musiałam kombinować z własnym jedzeniem, tylko mogłam w pełni wykorzystać wolny czas.

Jeśli chodzi o posiłki, na śniadanie jadłam m.in. gotowane parówki (były Berlinki, czyli te z certyfikatem 🙂 ) lub/i jajka oraz kanapki pomidorami lub/i (jeszcze wtedy) z serem. Dodam, że bezlaktozowy synek mógł nawet wypić roślinne mleko – do wyboru były 2 smaki, niestety z ostrzeżeniem o śladowych ilościach glutenu, więc ja nie mogłam ich spróbować. On był jednak zachwycony 🙂 Obiady natomiast zawstydziły moje możliwości kulinarne. Nigdy nie jadłam tak pysznego spaghetti z pomidorami i tak niebiańsko smacznego kremu z pomidorów. Dania niby tak proste, a tak mocno odstawały poziomem od tych, które już jadłam. Dodam jeszcze, że pierwsze wrażenie w temacie znajomości mojej diety było na tyle dobre, że nie dopytywałam już o producenta makaronu bezglutenowego (kukurydzianego), tylko dodałam, że mogę spożywać wyłącznie mączne produkty z certyfikatem. Aczkolwiek tu działałam na własną odpowiedzialność, a czytelnikom radzę ZAWSZE dopytywać o każdy szczegół zarówno na etapie rezerwowania pobytu, jak i przed posiłkami.

Nadal jednak było mi niezręcznie, ale z dość innego, być może śmiesznego dla niektórych powodu ;> Jako jedyna miałam przynoszony obiad do stołu, podczas gdy pozostali samodzielnie się obsługiwali w bufecie szwedzkim. Zauważyłam nawet, że niektóre osoby ze stolika obok zerkały ze zdziwieniem, o co chodzi, ale starałam się to ignorować i zaśmiałam się tylko do rodziny, że czuję się jak VIP 😉 Ostatniego dnia zatrzymałam się na chwilę, aby podziękować za wyjątkowo smaczne jedzenie i możliwość spędzenia urlopu bez martwienia się o to, czy uda mi się bezpiecznie zjeść. Po powrocie czułam się dobrze – gdybym zaliczyła wpadkę, jej skutki odczuwałabym już kolejnego dnia i męczyłabym się przez kilka kolejnych. Osobom świeżo zdiagnozowanym oraz tym, które nie odczuwają zatrucia glutenem i tym samym ciężko im zweryfikować, czy nie miały styczności z glutenem, polecam testy Gluten Detect. Dodam, że nie jestem w żadnym stopniu związana z tą firmą i nie mam żadnych korzyści z jej reklamowania. Po prostu są to testy, które w pierwszych miesiącach diety mnie uratowały, bo długo czułam się źle i byłam przekonana, że cały czas mam kontakt z glutenem, co sprostowały wyniki tych testów.

Wracając do hotelu, okazał się on strzałem w 10 dla rodzin z dziećmi. Mieliśmy pokój na 1. piętrze praktycznie na końcu korytarza. Dosłownie kilka pokoi dalej (ale wystarczająco daleko, aby nie było słychać hałasu) znajdowały się:

  • bawialnia, w której każdego dnia w trakcie wakacji (aktualnie prawdopodobnie raz w tygodniu) odbywały się animacje dla starszych dzieci, np. robienie korony z papieru i w której codziennie o godz. 13 była podawana dodatkowa zupka. Z chęcią bym jej spróbowała po tym, jak córcia stwierdziła z ogromnym zaskoczeniem, że u niej w przedszkolu nigdy wszystkie dzieci nie zjadły całej zupy, a tym bardziej nie poprosiły o dokładkę 🙂 Nie wiem, czy ta dodatkowa zupka jest podawana codziennie również po wakacjach, czy tylko w dni animacji, więc w razie czego warto o nią dopytać;
  • salon gier z kilkoma konsolami dla starszych dzieci – tam spędziliśmy mało czasu;
  • prasowalnia – z niej nie mieliśmy potrzeby korzystać.

Restauracja znajdowała się na drugim końcu korytarza, więc daleko nie mieliśmy 🙂 Na dole tuż przy kręgielni i stołach do bilarda były 2 sale:

  • malutka sala z basenem z piłkami, w którym dzieci spędziły trochę czasu, kiedy my graliśmy w bilarda;
  • sala fitness, do której w czasie animacji dzieci schodziły, aby pobawić się na dmuchanych zamkach. W trakcie tych zabaw udało nam się dostać wolny tor bowlingowy, więc zaczęliśmy grać sami, a potem dołączyły do nas dzieci. Warto wcześniej zorientować się w planie danego dnia, aby wiedzieć kiedy dokładnie dzieci tam schodzą i odpowiednio wcześniej zamówić tor.

Udało nam się także załapać na zumbę, z której urwałyśmy się z córcią wcześniej, ponieważ była umówiona w SPA na manicure dla dzieci 😉 Dzieci bawiły się również w ogrodzie hotelowym.

Krótkie podsumowanie

Od diagnozy minęło ok. 1,5 roku i mimo tego, że na początku zmniejszyliśmy liczbę wyjazdów i jeździliśmy jedynie tam, gdzie mogliśmy przygotować albo odgrzać domowe jedzenie, już w tym roku największe ograniczenia zniknęły. Z każdym wyjazdem uczę się lepszej organizacji i tego, o co dokładnie pytać i jak rozmawiać z osobami obsługującymi gości w hotelach. I cieszę się, że wracam do „normalnego” życia 😉

Zagłosuj na wpis.